Czy ciężki czas na medycynie to już norma?

Na taki post chyba nie ma dobrego momentu, ale w ten weekend odbył się lekarski egzamin końcowy, więc okoliczności sprzyjające.  Początek tego roku był dla mnie cholernie trudny. Pierwsze samodzielne kroki jako lekarka, świeżo po stażu, praca w oddziale ratunkowym.

Nie rozpoczęłam specjalizacji, ale wiedziałam, że na dermatologię ciężko się dostać i byłam na to gotowa.

Przygotowywałam się do kolejnego LEKu, żeby poprawić wynik.  Praca, nauka, doktorat, w międzyczasie projekty, akcje, webinary, Instagram.   Dużo na siebie wzięłam, było mi ciężko, ale traktowałam to jak okres przejściowy, który muszę przetrwać, więc łatwiej było „zagryźć zęby”.  Koczowałam w bibliotece powtarzając materiał i odświeżałam pytania z bazy. Dyżury, chociaż wcale nie brałam ich dużo, również dawały w kość.

Przyszedł dzień egzaminu. Kilka pytań nas zaskoczyło, w innych niepotrzebnie zmieniłam odpowiedz; już po wyjściu i kilku rozmowach zorientowałam się, że mam więcej błędów niż mogłam sobie na to pozwolić.

Wróciłam do domu i coś we mnie pękło. Zaczęłam płakać i nie mogłam przestać. Krzyczałam, złościłam się. Przecież robiłam wszystko zgodnie z planem, a mój świat się zawali. W tamtym momencie liczyła się tylko i wyłącznie specjalizacja z dermatologii, nic innego nie miało znaczenia.

Przyszły wyniki - super, mogłam być z siebie dumna, dużo poprawiłam - ale nie był to wyśrubowany wynik.  Byłam załamana. Chodziłam do pracy, wracałam i płakałam. Kolejny raz musiałam czekać na rekrutację, w której wiedziałam, że znowu nie dostanę się na speckę.

Egzystowałam. Nie umiałam czerpać z niczego radości. Nie osiągnęłam celu, który sobie założyłam i całe moje myśli były na tym skupione. Podważalam wszystko, co do tej pory osiągnęłam. Czułam się słaba i przegrana. Nic nie mogło zmienić mojego zdania. Chociaż z każdej strony dostawałam pozytywny feedback, to nie miało dla mnie znaczenia. Każde dobre słowo, każda wiadomość od Was, ze Was inspiruję, że chcecie iść w moje ślady - to tylko potęgowało moj Impostor Syndrom.

W tamtym momencie czułam się jak oszustka, która niczego nie osiągnęła.

Byłam zmęczona. Nie miałam na nic siły. Czułam się przytłoczona. Na nic nie miałam ochoty. Zaczęło się to odbijać na moim życiu osobistym. Byłam nieznośna, ciagle narzekałam, na nic nie miałam ochoty.  Było mi ciężko podejmować jakiekolwiek decyzje.

Musiałam wybrać suknię ślubną, totalnie nie mogłam się zdecydować - nic mi się nie podobało, wręcz męczyły mnie bezowocne wizyty w salonach. W końcu kupiłam jedną, jeszcze w grudniu, żeby mieć to z głowy i skupić się na nauce do LEKu i przestać jeździć co weekend do stolicy. Jak dobrze wiecie, skończy się to później desperacką zmianą na kilka miesięcy przed ślubem.

W ogóle przygotowania ślubne mnie irytowały. Nie wiedziałam, że tyle rzeczy trzeba ogarnąć, wszystko wiązało się z decyzyjnością, do której nie byłam w tamtym momencie zdolna.   Miałam po dziurki w nosie wszystkiego i wszystkich. Chciałam machnąć ręką na wszystkich podwykonawców i sprawy weselne, ale w porę przejęła to moja siostra.  Tylko, że to nie było w moim stylu.  Przecież uwielbiam kreatywne zadania, a chodziło o moj własny ślub… coś było nie tak.

Czułam, że sobie nie radzę. Widziałam, że nikt nie wie jak mi pomóc.

Któregoś razu na dyżurze konsultowałam pacjenta psychiatrycznie i poznałam panią doktor, która była zaradna, nowoczesna i do tego życzliwa. Zaimponowało mi to. Zdecydowałam, że pójdę do niej po radę. Jestem lekarką, ale nie chciałam sama sobie pomagać, sięgać po leki, diagnozować się. Zwłaszcza, że nie jestem specjalistką w tej dziedzinie. A z drugiej strony uważałam, że jestem osobą na tyle świadomą, że jak coś się dzieje, to powinnam reagować.  

Czasami spotykamy na naszej drodze przez przypadek osoby, które są jak właściwe drogowskazy. I ta psychiatrka nim była. Rozmawialysmy dosłownie chwile. Powiedziała: odpocznij. Wyjedź na urlop. Zobacz czy będzie lepiej.  

Barcelona była wyjazdem terapeutycznym. Wrzucam zdjęcia z tamtego czasu. Tak wyglada człowiek sukcesu, który nie radzi sobie z porażkami.

Ale to nie były jedyne słowa, które usłyszałam od psychiatrki. Powiedziała, żebym zastanowiła się, co staram się sobie rekompensować tak dużą ilością obowiązków.  

Zostawiła mnie z tym pytaniem, które krążyło po mojej głowie jak mała lotka, która w pewnym momencie trafiła w bańkę przepełnioną myślami i ją przebiła. Kubeł zimnej wody wylał się na moją głowę, a ja poczułam jakbym się wybudziła z letargu.  

Przecież ja niczego nikomu nie muszę udowadniać.

Jestem wartościowym człowiekiem, bo każdy jest.

Niezależnie od tego gdzie pracuję, ile zarabiam. Niezależnie od tego, CZY JESTEM NA SPECJALIZACJI, CZY NIE. Olśniło mnie. Musiałam usłyszeć z zewnątrz pytanie, które podważyło moje wszelkie działania.  

Co jeśli tak jest, że zarzucam się zadaniami, aby nadać sobie wartość? Co jeśli wmówiłam sobie, że specjalizacja z dermatologii dostarczy mi tej wartości? Czy ja naprawdę sama sprawiłam, że było mi tak źle i ciężko, bo szukałam wartości, którą tak naprawdę od zawsze mam?

W tamtym momencie poczułam, że staję się nową osobą...

W odpowiedzi na moją historię zalała mnie fala wsparcia, ale i wiadomości od Was. Że też tak macie, że Wam też nie jest łatwo. Gratulujecie odwagi, że sie tym z Wami podzieliłam. A mi nasuwa się tylko jedno pytanie: "Czy ciężki czas na medycynie to już norma?".

Magda

Share this article: Link copied to clipboard!